Forum www.amarylis.fora.pl Strona Główna
Home - FAQ - Szukaj - Użytkownicy - Grupy - Galerie - Rejestracja - Profil - Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości - Zaloguj
Zbiór utworów Bojana

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.amarylis.fora.pl Strona Główna -> BOJAN
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Christine
Administrator



Dołączył: 24 Sty 2009
Posty: 544
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 19:34, 07 Lut 2010    Temat postu: Zbiór utworów Bojana

Wiersze Janusz Przetacznika - BOJANA


JESIEŃ W MIEŚCIE


Znów przyszła do nas z kalendarzem,
choć czasem spóźnia się lub śpieszy –
jesień grzanego piwka w barze
i latających kapeluszy.

Znowu zasiadła w filharmonii
z chrząkaniem, z pizzicatem kaszlu
i rozcieraniem zimnych dłoni,
z błotem roztartym na kamaszu.

Znów skacze po kałużach ulic,
spod kół pędzącym autom tryska,
wiatrem się wokół szyi tuli
jesień miastowa – aura trista.

Znowu buszuje po aptekach,
strąca słoiki z aspiryną,
otwiera parasoli wieka,
na świecach płacze stearyną.

Szarpie nieszczelne ramy okien –
włamywacz naszych zimnych domów,
żeby się wślizgnąć wreszcie bokiem
i mieszkać z nami po kryjomu.


POZOSTAŁO

kto teraz pobędzie
z naszym Eliotem
'talking of Michelangelo'
tyle jeszcze pozostało
nie przeczytanych ci wierszy
tyle wierszy
nie napisanych dla ciebie

to nie jest tak
że wyjechać to jest trochę umrzeć
są wyjazdy z których nie ma powrotów
nie odpowiadasz
rozumiem chociaż nie chcę
ja także mam swoją podróżną walizkę
której nie mogę nadać na bagaż
bo bez mojego biletu podróż jest nieważna
jak nieważne są nasze wspomnienia
których nikt nie potrafi odczytać

więc nadal mamy się błąkać
po naszej jałowej ziemi
na której pozostało tyle
nie napisanych wierszy
i ten jeden
może najważniejszy


NA PLACU DES VOSGES

„Nie istnieje technika zapominania, nadal tkwimy na etapie przypadkowych procesów naturalnych – uszkodzenie mózgu, amnezja albo prymitywna improwizacja, bo ja wiem, podróż, alkohol, kuracja snem, samobójstwo.”
Umberto Eco – „Wahadło Foucaulta”

siedzi na koniu w tej swojej karbowanej peruce
i fantazyjnym kapeluszu ze strusim piórem
na samym środku Place des Vosges
w mieście Paryżu
a plac taki ślicznie kolorowy
i on pogrążony w całkowitej amnezji
co się tyczy jego rozlicznych kochanek
i bitew które za niego stoczono

przecież nie ma żadnych uszkodzeń mózgu
może tylko trochę improwizuje
na temat swojego syna
le roi-soleil l’etat c’est moi
i takie tam pierdoły do wierzenia
dla maluczkich
których nie wpuszczano
ani do Luwru ani do Wersalu
a wszystko to na chwałę Francji

dzisiaj to już tak nie działa
może tylko mityczny d’Artagnan
nawiedza we śnie

no tak ale upłynie jeszcze
kilka stuleci kilkadziesiąt wojen
jakieś rewolucje
i wszystko znowu nie wróci do normy
ale będziemy znacznie mądrzejsi
i Paryż jakże inny
chociaż ten Plac jak ongi prawie taki sam

czy dlatego jeszcze pamiętamy



DŁONIE

widzisz jak na horyzoncie
niby galeony hiszpańskiej Armady
czyjeś dłonie zbliżają się i zwolna
ogarniają twoje lniane włosy
jak u dziewczyny Debussy’ego
jego muzykę słychać w tle

te dłonie uginają się
pod twym warkoczem
nie nawykłe do takich ciężarów

kto dzisiaj jeszcze nosi warkocz

może jeszcze spacer plażą
i czyjś śpiew

ani te włosy nie są lniane
ani ten spacer nie po plaży
ani ten operowy głos
z playbacku

wszystko to zafundowano nam
z myślą o nas a jakże
i o jakichś tam zyskach
co się właściwie nie liczą w ogólnie pojętej dobrej intencji

więc kupujemy
czy znów nam zafundują
może jeszcze starczy

a w marzeniach
hiszpańskie galeony
i galop koni wieczorną plażą
i tyle jeszcze


DZIEWIĘTNASTEGO O SZÓSTEJ CZTERDZIEŚCI PIĘĆ


Tego dnia o tej porze
nie uwierzysz że miało cię nie być
zechcesz przeglądać opasłe tomy encyklopedii
ale nie znajdziesz w nich niczego
i może nawet zwątpisz
więc wszystko to okaże się
no właśnie
kłamstwem
obietnicą
może drwiną

nie oczekuj przebudzenia
tego odnalezionego sensu Siddharthy’ego
on cię nie zrozumie
chociaż pocieszy

a tobie co jeszcze pozostanie
modlitwy mantry paciorki różańca
wieczność cała zamknięta w chwili
szczęście bytowania którego nie ma
początek końca czy koniec początku

odpręż się oddychaj powoli głęboko



DZIEWIĘTNASTEGO O SZÓSTEJ CZTERDZIEŚCI PIĘĆ


Tego dnia o tej porze
nie uwierzysz że miało cię nie być
zechcesz przeglądać opasłe tomy encyklopedii
ale nie znajdziesz w nich niczego
i może nawet zwątpisz
więc wszystko to okaże się
no właśnie
kłamstwem
obietnicą
może drwiną

nie oczekuj przebudzenia
tego odnalezionego sensu Siddharthy’ego
on cię nie zrozumie
chociaż pocieszy

a tobie co jeszcze pozostanie
modlitwy mantry paciorki różańca
wieczność cała zamknięta w chwili
szczęście bytowania którego nie ma
początek końca czy koniec początku

odpręż się oddychaj powoli głęboko


FALA PRZYPŁYWU

Pojęcie totalności istnieje w teorii, ale nigdy w życiu. Nawet w najbardziej szczelnym murze istnieje jakaś szczelina (albo mamy nadzieję, że istnieje, a to coś znaczy). Nawet kiedy mamy wrażenie, że nic już nie działa, coś działa i umożliwia minimum egzystencji.
Ryszard Kapuściński – „Jeszcze dzień życia”.

* * *
I choćby mur tak gładki był
jak głazy w Lesie Fontainebleau
to przezeń gdzieś przeciśnie się
fala przypływu
co stosownie schwytana
wiedzie ku szczęściu
jako rzekł pewien łysawy stratfordczyk

To powinno uspokoić
lecz czegoś jak zwykle tu brak
w ciągłej dążności do maksymalizmu
gdy go zastępuje nasze wishful thinking
wtedy rozczarowanie staje się zbyt gorzkie
czasem złość zaćmiewa nam wzrok
i słuch tępieje od nadmiaru przekleństw

ale to przemija tak jak całe życie
i wreszcie jutrzenka zabłyśnie swobody
od czego
o to spytaj tego co cię więzi


DYWAGACJE

najłatwiej jest o śmierci
którą tak trudno przeżyć
o tym jakby to było gdyby
nam się to miało przytrafić
co jest zupełnym absurdem
przecież żyjemy

odchodzimy więc od tematu
ale on wciąż kusi
coraz to nowymi możliwościami
jest miło i nagle
albo tak ciężko więc nareszcie

buntuje się rozum i buntuje serce
jakie to banalne by nie rzec trywialne
jesteśmy jak chłopiec na lotnym trapezie
kryjemy się pod osłoną snu
który wiedzie ku temu
co jest wiecznie nowe


GOSPEL

leżał pod Bruklińskim mostem
niewyraźnie słysząc syreny statków
albo pod jakimś innym mostem
tyle tych mostów

czasem zamazane postacie
policjantów zakłócających jego spokój
jakiś bełkot z sąsiedniego kartonu
ktoś potrącił go butem
ktoś się nachylił
w końcu poszedł sobie dalej
wszyscy odchodzili

kiedyś z niedaleka nadpłynęły dzwony
a może syrena pogotowia
uniósł głowę
to jednak dzwony
ten szum w uszach
ta mgła w oczach

niebo jakby pojaśniało
niebieskie już teraz
i wtedy usłyszał
czyżby samego siebie
oh,my Lord, hallelu-u-u-iah!

potem przyjechali ze służb miejskich
i zabrali dokądś


DZIECKO

jest małe jak początek rzeczy
zadowolone ze swej okrągłości
pijane radością pierwszych kroków
które stawia na wszystkie strony świata

śmieje się tak serdecznie
jak Breugnon po gąsiorze przedniego burgunda
wypowiada się wykrzyknikami
które stawia wyciągniętym palcem
pytajnikami zaczepia o naszą cierpliwość
której wciąż nowe pokłady
bezbłędnie w nas odkrywa


W D-DUR CZY W D-MOLL

(„Nigdy ton nie powraca do struny.” - Stanisław Jerzy Lec)

nie dogonisz tych rozbieganych kadencji
nie złapiesz żadnej nuty
z roztańczonych arpeggiów
lepiej posiedź spokojnie w fotelu
wystarczy ze dyrygent unosi się stojąc
nie jest tak zmęczony jako ten pianista
w którego bić będą te wszystkie oklaski
kiedy kodą będzie zmierzał ku bocznemu wyjściu
nieważne czy w adagio czy raczej con moto

już go prawie mają już jest ich samiuśki
bez kotłów i waltorni bez dzwonów
nie puszczą go teraz bisami szarpiąc poły jego fraka
kłania się czy słania
w d-dur czy w d-moll albo bez tonacji
bez polifonii jednym prostym dźwiękiem
maestro się unosi ponad pierwsze rzędy
potem wyżej poza piszczałek koronę
wreszcie znika na chwilę w błysku żyrandola
by znowu wypłynąć gdzieś tuż pod balkonem

i tak płynie i płynie
płynie maestoso
gasną światła
publiczność znika w garderobie
noc już w filharmonii
pełna durów i molli
spadających teraz w miłym decrescendo


PIELGRZYM

zarzuć na garb swój
tę pielgrzymią opończę
ile przygód po drodze
ile zawróceń czasem nawróceń
te spotkania na rozstajach
przeskakiwania strumyków
zmieniających się w rwące rzeki

pyłu z sandałów nikt ci nie otrzepie
nie przekroczysz
żadnych gościnnych progów
nie musisz nawet umierać
żyj

żyj żeby wędrować
choć nie zawsze możesz przed siebie
twoja Kompostela jest gdzieś tam
może zniknąć jak fata morgana
łzy i krople potu
nie przyniosą ulgi
nie zawsze nagroda
czeka na tych co pierwsi u mety


Na skwerze przed katedrą w Chartres

coś się działo na skwerze
zawieszonym wysoko nad rozległą doliną

on i ona w zapamiętaniu
na tej ławce oddalonej od murku
oddzielającego skwer od stromej skarpy
on i ona w jakimś zawzięciu
w niespostrzeganiu w zaciętości jakiejś
raz słychać ich raz nie słychać
dźwięki ostre lub przyduszone oddechy
może to tylko wiatr

sylwetka dziecka przez lekki obłok kurzu
raz rozmywa się trochę raz wyostrza
chyba nie widzą tego
ani małego psa który na chwilę
zadarł głowę u ich stóp

teraz z murku sfrunęła drobna sylwetka
spowita żółtym obłoczkiem kurzu
ławka naglę opustoszała
zerwało się stado gołębi


WINOBRANIE

„Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś dobre wino aż do tej pory.” (J. 2 , 10)

::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::


Taka piękna dla mnie twej siwizny mgiełka,
rozproszone zmarszczek kreski wokół oczu –
widzę je wyraźnie, choć słabnącym wzrokiem.
Czas wciąż jeszcze tyka - słyszysz miła moja?
My gdzieś trochę z boku, ta kojąca cisza…
Widzę przygaszoną jasność twoich oczu,
usta szepcą jakże mi znajome słowa.
Jestem – czujesz? Blisko; mój fotel przy twoim.
To nic, że rozlałaś na obrus herbatę -
zaraz go nam zmienią ,znów będzie jak w domu.
Wiesz, nie mogę bardziej wzmocnić mego głosu
I tak przecież czujesz co chcę ci powiedzieć:
Może nadszedł czas zebrać nasze winne grona…?
Czy jesteś gotowa? Czy myślałaś o tym?
Nie mów nic, moja miła – ja to powiem za nas.

Tak, prosimy siostro o dwie lampki wina.


TANIEC SZALONYCH WITRAŻY

Jak w rytmie Święta Wiosny
migają kolorowo
jeden krzywy a drugi prosty
na jednym zda się miarowo
przeżuwa krowa Chagalla
na innym się płomień rozpala

Albo dostojnie
jak ten co grzesznym błyskiem
uwiecznia w Notre Dame
średniowieczne dziwki paryskie
Niebotycznie i artystycznie
szkło i ołów
ołów na kule
szkło na kufle
przyziemnie i hieratycznie

Wirują tęczowo
miarowo niemiarowo
a w jednym połyskuje
miłość niespełniona
a w drugim rozłożone na krzyżu ramiona
lub fragment Wniebowzięcia
a jeszcze w innym zalśni
twarzyczka niemowlęcia

I nie wiadomo czy to modlitwa czy taniec
taniec świętego Wita
a może rozpasanie
a może pobożne kazanie
soczyste winobranie
i mocna okowita
Jest i śmierć a jakże
ona wam jeszcze pokaże
i piekła czerwone błyski
i rozwścieczone pyski

Pobożny ludek się lęka
przed witrażami klęka
a inni ci bez sumienia
radzi by w witraż kamieniem
a inni
inni gdzież oni
kto te witraże obroni

Tak w rytmie Święta Wiosny
jeden krzywy a drugi prosty
migają kolorowo
gdy spojrzeć na nie pod słońce
które witraże rozpala
to i krowa i krzyż
i średniowieczne paryskie dziwki
za początkiem za końcem
na wyrywki
i wszystko ab ovo
ab ovo usque ad mala


FRESK
(Św. Magdalena pędzla Piero della Frenceski)

Chyba nawet nie wiedział
jak przytłumił
tę jej rozbujałą kobiecość
a mimo to
gdy tak stał przed nią z zasychającym już pędzlem
poczuł niestosowne -
biorąc pod uwagę kogo malował -
pożądanie
Być może dojrzał jakieś przyzwolenie
w wyrazie jaki nadał jej oczom
i na wpół rozchylonym ustom
i karnacji ciała
jakże odpornego na słońce Toskanii
i tym dłoniom trzymającym
w jakiś szczególny –
jak mu się teraz zdawało - sposób
naczynie z olejkiem

Przecież znał jej przeszłość
kiedy to mężczyźni szaleli za nią
instynktownie wyczuwał rozkosz
jaką im dawała dopóki

Dopóki nie domalował jej aureoli
czuł się jak gdyby to on był grzesznikiem
ale modlić się do niej
tego tak trudno będzie się nauczyć


Henryczek

Śmiały się z niego
szyderczo lub z politowaniem
burdelowe panny artystki szansonetki
ale afiszować się jego pędzlem
czemu nie
stawiał za to absynta lub wonne cygaro
no i przyciągał gości
Przekrzywiony cylinder
prawie wcale go nie podwyższał
hrabicz pajac sprośny
kurdupel ale za to z jakim korzeniem
chichotały za kulisami

Zasypiał owinięty jakimiś kotarami
zerwana kurtyną z ostatniego spektaklu
i śnił
Nigdy nie przyznał by się do swoich snów

Gdy się budził chciał dalej kochać
nie za groszowe stawki
ale sen mara nie wracał
Znowu tylko pędzel cygara absynt
rozjazgotana muzyka ochrypłe śmiechy
zasłaniał oczy uszy
ale spektakl trwał nadal
Czasem ktoś w przejściu
poklepał go przyjaźnie albo kopnął w tyłek
uśmiechał się ocierając ukradkiem oko

Wiatr nie zdołał pozdzierać
zamalowanych jego pędzlem plakatów
wiszą do dzisiaj


ŚLEPIEC

Rabbi splunął na piasek i uczynił błoto
ślepiec przejrzał i zobaczył
że nie widzi spoza sykomor
otaczających to miejsce
i jaskrawego blasku słońca nad głową
i pełzającej jaszczurki po ziarenkach piasku
tłumu gapiów w kolorowych zawojach
nie widzi niczego poza kręcącym się światem
Poczuł jak wzbiera w nim żal i rozczarowanie
przechodzące zwolna w narastający gniew
wszystko było niczym powietrze
niewidzialne nadal i wypełniające go pustką
i zapłakał z bezsilnej złości i począł przeklinać
swoją ślepotę która nadal w nim trwała

Nie wiedział że wystarczy otworzyć oczy


Z Julia Cortazara

Mijając dziewczyny rudy cyklista gwiżdże przeciągle, one śmieją się tym głośniej i nagle uczucie, że zeschłe liście podniosły go i pożarły mu twarz jednym strasznym, czarnym ukąszeniem. (…)
(…) – Zeschłe liście? - powie Xavier. – Przecież nie ma zeschłych liści na Pont –Neuf.

(Julio Cortazar – „Tajemna broń” ze zbioru Opowiadań Zebranych t.II. w przekładzie Zofii Chądzyńskiej)

* * *

Nie o takich liściach o jakich ten Argentyńczyk
trochę przyznaję poruszyło mnie to opowiadanie
Zaciąga się długo i głęboko cienkim papierosem
czasami ważniejsze są słowa
od opowiedzianej nimi historii
strzepuje starannie popiół do kryształowej popielniczki
Staliśmy na tym moście kiedyś
zapewne o wiele za długo a może zbyt krótko
nie pamiętam
odgarnia ręką włosy układając je za uszami
nawet nie przypominam sobie
jaka to była pora roku
ale przecież i tak nie ma liści na Pont-Neuf
i nie chodzi wcale o takie uderzenie w twarz
Odwraca się spoglądając w lustro przed sobą
zamyślona aż grzebień wypada z rąk
z miękkim stuknięciem o dywan
a włosy znowu zakrywają jej twarz
Jednak muszę przyznać motyw liści jest ważny
nie chcę przez to powiedzieć że najważniejszy
więc być może było to jesienią
bo te liście właśnie a może tylko jeden
utkwił mi w pamięci
tak na pewno czuję nawet jego zapach
był już na pół zeschnięty w kolorze pomarańczy
leżał na jego ramieniu wyglądając dość dziwacznie
na tle zieleni kurtki

I kiedy on tak przechylał się przez balustradę
z tym zapalonym papierosem przyklejonym do warg
liść najpierw się oderwał
niby chcąc poszybować w dół ku Sekwanie
potem jakby się rozmyślił zatrzymał w powietrzu
było jednak za późno aby go przytrzymać

Jak mówiłam staliśmy razem na tym moście
w jego półokrągłym kamiennym wykuszu
może nazbyt długo albo nazbyt krótko
trzymał mnie pod ramię które raptem puścił
odwrócił się w stronę rzeki nic już nie powiedział
zaczęłam się właśnie powoli oddalać
gdy w oczach nadchodzącej z naprzeciwka dziewczyny
ujrzałam przerażenie wpatrzone gdzieś poza mnie
obejrzałam się i właśnie wtedy
ujrzałam ten oderwany unoszący się na wietrze liść
kołysząco opadający poza balustradę mostu

Z tyłu za mną dochodzili już do tego miejsca
dwaj wysocy faceci z rękami w kieszeniach


DOPÓKI SIĘ NIE NAUCZYSZ, DOPÓKI NIE ZROZUMIESZ

Czas już może, abyś spotkał siebie w lustrze.
Jeszcze nie rozumiesz?
To ty siedzisz nad brzegami rzek,
prowadzisz nieustanne podboje,
dajesz się w to wszystko wciągać,
czasem wątpisz w słuszność,
lub upajasz swą racją,
by po chwili swój los opłakiwać.
Uważasz się za wygnańca lub konkwistadora -
pochlebców i wrogów nigdy nie za wiele.

I miłość, z której też opadną liście,
jak wtedy, gdy słońce niżej, a wieczory dłuższe.
Czy poznałeś smak zysku i posmak utraty?

Czegoś się nauczył, by wszystko zrozumieć?


Świat jest jedną wielką Irlandią

THE WORLD IT IS ONE GREAT IRELAND
(the ballad )

We love her green hills and colourful meadows
And her silver rivers running into the sea.
We love her forests and groves full of the willows,
These silent but a little sorrowfull trees.

All the world loves Ireland
With all the heart,
This lovely island
Like a view-card.


But among sweet Ireland’s meadows and green hills
We can hear too often the clang of the guns
And then stop twisting sails of wind-mills
And they don’t want continue their dignified dance.

All the world loves Ireland…

We love illusory merriment of her towns
Where so well-known and friendly seems the Earth
But suddenly something flashes and someone runs
And unconcerned laughter changes into pain’s tears.

All the world loves Ireland…

For our world it is one great Ireland
Where silence of green hills mixes with shot’s sound.
For our world it is a cosmic small island
Where sometimes it rains or blood falls on the ground.

All the world loves Ireland…


WIECZÓR NA PLACU NIEBIAŃSKIEGO SPOKOJU W PEKINIE

A gdyby tak w tamtego raz się wstawić
I z drugiej strony stanąć chociaż raz,
Hełm, pałkę oraz mundur sobie sprawić,
W ochronnej masce skryć prawdziwą twarz.

I z przeźroczystą tarczą na kamienie,
Co z drugiej strony sypią się jak grad
Prochami, wódką uśpić swe sumienie,
By zapomniało komu kto jest brat.

Swe racje na rachunek zdać rozkazu,
Co takim prostym czyni każdy krok.
Przez strugi wody i obłoki gazu
Na drugą stronę się nie przedrze wzrok.

I nie dobiegnie poprzez hełmu ścianę
Od dziecka znany starej pieśni ton,
Ni słowa kiedyś chętnie powtarzane
O tej wolności, której bije dzwon.

A gdyby zrzucić mundur, hełm i maskę
I pałkom grzbiet nastawić chociaż raz,
Posłuchać słów, co były tylko wrzaskiem
I poczuć jak wypala oczy gaz.

Zobaczyć z bliska przerażenie źrenic,
Wzniesione ponad głową tarcze rąk,
Gdy z groźnym chrzęstem zbliża się gąsienic
Pancernych wozów ściskający krąg.

Pod transparentem uniesionym w górę
Podpisać się, jakby to był twój list:
„Choć dziś nas gnębią siły tak ponure
lecz prawdy nie przekreśli kuli świst!”

Kto wyda rozkaz, a kto pięść zaciśnie?
Kto wierzy, a kto tylko słuchać chce?
I z czyjej rany pierwsza krew wytryśnie?
„Zatrzymać się! Zatrzymać się! Zatrzymać się!”


M O D L I T W A


Od niesłyszenia ocal nas,
Od niewidzenia ocal nas!
Niech nam zabraknie tchu z zachwytu,
niech się dźwigniemy aż do szczytów,
choćbyśmy potem mieli spaść!

Niechaj słyszymy polifonie
anielskich muzykantów glorii,
którym na freskach grać i śpiewać
przykazał Melozzo da Forli.
Niechaj ujrzymy cud Ofiary,
co życia Boga była warta
w niebiańskich chórach Agnus Dei
z „Koronacyjnej Mszy” Mozarta.

Od niesłyszenia ocal nas...

Niechaj w pszenicy korcu ziarnach
z piramid wziętych gdzieś w Egipcie
zachwyci nas po tysiącleciach
zielone kiełkujące życie.
Niech nas przeraża „Taniec Śmierci”,
upiory Goi budzą grozę,
niechaj Dantego parzą ognie,
a „Zima” Breughla przejmie mrozem.

Od niewidzenia ocal nas...

Niechaj w pośpiechu naszych ulic,
gdzie twarze obce i nieznane
czyjś płacz nas wzruszy, co dobiega
z telefonicznej budki szklanej.
Niechaj rozpiera nas wesele
gdy chmura zmienia się w obłoki
i radość kiedy czyjeś dziecko
obok nas stawia pierwsze kroki...

Od niesłyszenia ocal nas...


MOŻE KIEDYŚ

niczego się nie nauczysz
czytając opasłe tomy
wsłuchując się w dysputy
niczego się nie nauczysz

i czegóż się nauczyli
egipscy faraonowie rzymscy cesarze
i inni naśladujący ich chwilową wielkość
tworzący historię budowania i zniszczeń
spójrz na siebie
czy chcesz ich naśladować
(a naśladowanie jest nauką)

obserwuj loty ptaków
nie możesz ich naśladować
(a nauka jest naśladowaniem)
jesteś poobijany od upadków
to dobrze
może kiedyś zrozumiesz

teraz idź przed siebie
jeśli już cokolwiek umiesz
a jeśli nie lepiej zostań w miejscu
to być może przyjdzie z czasem
(do niektórych może nigdy nie przyjść)

może czegoś się nauczysz
choćby że nie jesteś ptakiem
ale próbuj wznieść się ponad
ptaki też na początku tylko próbują

może się nauczysz


KOCHAĆ W PARYŻU

Rankiem
usiądę z tobą w Ogrodzie Luksemburskim
abyś mogła dzielić swoje uśmiechy
pomiędzy mnie
a bawiące się wokół sadzawki dzieci

W słoneczne południe
ustawię cię na skwerze
w koronkowej ramce absydy Notre Dame
niech myślą
że modlę się do ciebie

Na krótko przed zmierzchem
staniemy w wykuszu Pont Neuf
wrzucając do Sekwany
nasze pocałunki

Na Montmartre
namaluję twój portret
jak wychylasz się z okna funikularu
który unosi cię ku mnie

Pod ażurem sklepienia Tour Eiffel
ujmę w dłonie twoją twarz
i ujrzę w oczach twoich
migoczące cienie tkliwości

Wieczorem
przeprowadzę cię ostrożnie
przez zwodniczą czeluść Saint Denis
zakrywając ustami twe spojrzenia
przed perłami błyszczącymi wśród śmiecia

Nocą
naszą nocą
będziemy zupełnie sami w całym Paryżu
który stanie się
naszą bezludną wyspą

************


JAK TO JEST ?

Więc czyja jesteś: moja? niczyja? –
pytam przez wiatru świst.
Przez kogo dzisiaj tak się upijam,
komu gram Pour Elise ?

Dla kogo kwiaty w wszystkich witrynach;
róże, konwalie, mirt?
Czyś ty mimoza, czyś ty dziewczyna?
Czy to był romans, czy flirt?

Czyś przyszła zimą, czy też jesienią,
że jabłkiem pachniesz jak sad?
Czy jesteś gwiazdą, czy jesteś Ziemią?
Czyli-żeś rosa czy grad?

Szukać cię w morzu, szukać w obłoku,
przemierzyć najdalszą dal?
Czy jesteś ze mną przy moim boku,
czyś już jest pustka i żal?

Przez kogo świty bladoniebieskie,
przez kogo granatu zmierzch?
Czy byłaś? Będziesz? Czy teraz jesteś?
Nie wiem... A ty, czy wiesz?

***********************

NASTURCJA

Nasturcja to jest kielich miodny,
ma smak i kolor pomarańczy.
A ja to owad słodu głodny,
który na płatkach kwiatu tańczy.

A tyś ten kwiat – nasturcji kielich,
rozchylasz dla mnie swą koronę.
Będziemy się tym słodem dzielić
gdy nocą pojmę cię za żonę.

Potem się przemień w orchideę
i zamknij mnie, bym nie odleciał
kiedy na niebie brzask zadnieje,
bo odejść to jest rzecz człowiecza.

Więc pozostańmy w tym ogrodzie
gdzie kwiaty i owadów tany;
ja się rozpłynę w twoim miodzie,
a ty bądź kwiat zaczarowany.

**********************

EROTYK I

Leżymy obok siebie
Palce moje leniwie przebiegają
klawisze twoich piersi
trącają struny twych ust
delikatnie naciskają guziki powiek

Słyszę harmonię twojego oddechu

Finał rozbrzmiewa
pianissimem naszej krwi

************************
L O T

„Uwaga pasażerowie odlatujący do…proszeni są o…” – dudni z głośników w hallu terminala międzynarodowych odlotów. W tle jakieś egzotyczne krajobrazy, zabytki. „Your attention, please: passengers flying to…” – dudni, a w żołądku mam już znane drżenie - rajzefiber, zresztą przyjemny. Poruszam się zwolna w kolejce do odprawy najpierw bagażowej (żegnaj pianko do golenia), potem paszportowej. Kolejne kontrole osobiste, ostatnia jeszcze w rękawie prowadzącym do brzucha samolotu, wreszcie sadowię się w fotelu przy oknie (zawsze mam szczęście dostać takie miejsce). Po tych wszystkich kontrolach powinienem czuć się bezpiecznie, chociaż wkurzyło mnie gdy musiałem wyjąć pasek od spodni, które zaczęły mi niebezpiecznie opadać, ale niech tam. Pogoda raczej ładna, trochę cumulusów, o czym informuje nas pan kapitan przez intercom. Stewardessa „wygłupia się” wykonując komiczną gimnastykę rękami, aby pokazać jak należy się zachować na wypadek - no właśnie: na wypadek…Silniki już buczą, samolot kołuje po pasie, zatrzymuje się, skręca i wreszcie włącza drugie obroty, zaczyna wyć, lekko wciska mnie w fotel (lubię to), trochę podskakujemy na nierównościach pasa startowego, wreszcie czuję, że oderwaliśmy się od ziemi, włącza się monotonne buczenie silników, nabieramy wysokości. Skrzydło, przy którym mam okno przechyla się, a ziemia podchodzi w górę – robimy skręt nabierając dalszej wysokości. Teraz już jakby nic się nie działo, więc popadam w lekką drzemkę pozostawiając zapięty pas zgodnie z zaleceniem stewardessy.
Nie mogę jednak zasnąć, choć przydałby się sen: wkrótce zapadnie noc i czeka mnie długi, monotonny lot. Zbyt świeże są jeszcze sprawy sprzed odlotu, a zbliżają się już nowe zaraz po przylocie. Jestem właśnie po burzliwym rozstaniu się z żoną, tym razem już ostatecznym. Ona wie, że tam, za oceanem czeka na mnie ktoś inny, przy kim już chcę pozostać na zawsze - Lucy. W ostatnim przed moim wyjazdem e-mail’u napisała: „Nie mogę uwierzyć, że już wkrótce się spotkamy, na zawsze!”. Wcześniej trzeba było załatwić wszystkie te formalności związane z rozwodem, podziałem majątku i przekazaniem firmy. Dobrze, że chociaż nie ma dzieci, których kiedyś tak pragnąłem. Nie chcąc pogrążać się w tych rozmyślaniach sięgam po kupioną ostatnio książkę: Paula Coelho „Być jak płynąca rzeka” – idealna lektura na podróż, abstrahując już o jej znakomitych walorach literackich. Otwieram na stronie 229 i w tekście zatytułowanym „Spotkanie w Galerii Dentsu” czytam fragment wiersza japońskiego poety Mitsuo Aidy, przypominający trochę słynną „Dezyderatę”:
Nie musisz udawać, że jesteś silny,
nie musisz mówić, że wszystko jest dobrze,
nie martw się tym, co pomyślą inni,
jeśli musisz, płacz –
to dobrze wypłakać łzy do końca
(tylko wtedy wróci uśmiech).

Po kwadransie zamykam książkę próbując znowu zasnąć – nic z tego.
Myśli znowu błądzą pomiędzy pozostawionymi – na zawsze już chyba – sprawami w Kraju, a tym wszystkim, co sobie zaplanowałem tam, i to zaraz po przylocie. Czuję znajomy skurcz w dołku, gdy wyobrażam sobie Lucy; żadna kobieta nie działała tak na mnie przez samo tylko wspomnienie jej postaci. Czuję znajomy zapach jej ciała, włosów, muśnięcie jej rzęs na moim policzku. Kochana, wspaniała, cudowna Lucy! Inteligentna, wrażliwa kobieta z doświadczeniami pierwszego nieudanego, krótkotrwałego związku. Taka łagodna i czuła, taka ciepła zawsze, taka gorąca w moich ramionach. Czuję moje dłonie na jej nagich piersiach, nabrzmiałe sutki delikatnie łaskoczą moje palce, dłonie wędrują niżej, ślizgają się po jej brzuchu, gładziźnie ud…Uwielbiam ten jej cichy skowyt za każdym razem, gdy w nią wchodzę. Podobno którejś nocy wymówiłem przez sen imię mojej żony. Lucy powiedziała mi o tym po kilku dniach, gdy rano zaplatała przed lustrem ten gruby warkocz, który tak na mnie zawsze działa. Nie chciałem w to uwierzyć, próbowałem jej wmówić, że się przesłyszała – było mi cholernie głupio.
Moja żona jest przeciwieństwem Lucy: nie ma w niej tej łagodności, potrafi być czuła, ale na swój zaborczy sposób. Jest raczej apodyktyczna, twardo stąpa po ziemi. Ma dobre serce, chociaż stara się tego nie okazywać. W łóżku jest namiętna i oddana i lubi, gdy w chwilach uniesień mówię jej o miłości. Jednak poza tym unika tego tematu. Była moją pierwszą dojrzałą miłością, to nie pozostaje bez śladu. Dlaczego teraz myślę o niej, przecież za kilka godzin wezmę w ramiona Lucy?

Trwające od kilku minut lekkie wstrząsy zaczynają gwałtownie przybierać na sile – jakbyśmy tłukli się furmanką po leśnej drodze pełnej wykrotów. Rozlega się przez intercom głos stewardessy starającej się ukryć zdenerwowanie: „Proszę państwa! Wpadliśmy w turbulencję, proszę zapiąć pasy i ustawić fotele w pozycji pionowej. Pogoda się pogorszyła, co oczywiście nie ma wpływu na nasz lot.” Oczywiście…Druga stewardessa idzie przez środek samolotu sprawdzając czy zamknięte są wszystkie półki nad fotelami i czy wszyscy mają zapięte pasy. Dalej trzęsie jak cholera, coraz większe te dziury powietrzne, już słychać płacz dzieci i odgłosy wymiotów. Za oknami ciemność rozświetlają błyskawice, nikt nie śpi, atmosfera raczej nie sielankowa. Ponownie z lekka drżący głos stewardessy stara się nas uspokoić, wreszcie włącza się kapitan informując że znaleźliśmy się dość niespodziewanie w środku burzy, z której zaraz wyjdziemy. Przez głowę przemyka mi myśl: wyjdziemy, ale do Atlantyku…
Jedna z błyskawic poraża blaskiem całe wnętrze samolotu, czuję kłucie w oczach, gasną wszystkie światła.

W hali przylotów czeka na mnie Lucy w towarzystwie Andrzeja, mojego byłego wspólnika, a teraz już samodzielnego właściciela całej firmy - skąd on się tu wziął? Miał przecież być teraz służbowo w Pradze. Andrzej ubrany jest w czarny garnitur i czarny krawat, na ręku ma przewieszone czarne palto (mój wspólnik i przyjaciel stał się pocieszycielem mojej żony, gdy nasze małżeństwo już się rozpadało po moim związaniu się z Lucy). A Lucy, moja piękna Lucy jest w białym płaszczu szczelnie zapiętym pod szyję, z odkrytą głową, jej popielate włosy rozwiewa lekko wiatr – skąd tutaj wiatr? I dlaczego trzyma w ręku bukiet białych róż, co to za dziwny pomysł? Nagle widzę, że jesteśmy znowu w hali odlotów na naszym lotnisku, a dudnienie z głośników oznajmia: „Your attention,please: passengers flying to the Heaven…”. Po chwili z głośników rozlega się cicho znana mi skądś piosenka:

Gdy napojony już zostanę snem,
ostatnim ze zdarzeń,
że się to stanie na pewno – wiem,
chociaż nie wierzę.

Więc gdy już napojony będę snem
bez sennych widziadeł i marzeń,
czy się obudzę potem? Nie wiem,
a jednak wierzę.

Gdy już zostanę napojony snem,
gdy mnie napoić ktoś każe,
bo tak to będzie – chyba wiem,
to w co uwierzę?

Że mnie już nie ma? Nie ma gdzie?
W którym wymiarze?
I jaką miarą znaczyć ten sen?
Kto mi objaśni sen tych zdarzeń?

A więc jestem czy też nie u celu podróży, a raczej u jej kresu, i jakiej podróży? Czy będę-nie będę w dalszym ciągu tej historii, czy miną lata beze mnie i co stanie się z Lucy? Czy Andrzej będzie dobry dla mojej żony( w tym momencie czuję lekkie ukłucie w sercu), czy jej nie skrzywdzi? Czy kłopoty naszej firmy okażą się tylko przejściowe, czy będzie się ona dalej rozwijać? Ale co mnie to właściwie obchodzi, to już nie moja firma. Patrzę teraz na Lucy; po jej policzkach spływają łzy – dlaczego? Tylu ludzi w tej hali, a jakoś wcale nie słychać gwaru. Podchodzę powoli do tych dwojga, wyciągam ramiona, Lucy robi krok w moją stronę, przystaje. Idę dalej ku niej, ale nie możemy się spotkać; mijamy się o włos, nieomal wyczuwam dotyk jej ramienia – nieomal…


PRZED ŚWITEM

przed świtem nie zakłada się krawata
żaden nie pasowałby do naszej bladości
uciekamy więc w ciemność zmierzchu
gdzie jesteśmy bardziej na miejscu
i mniej rzucamy się w oczy

oglądamy stare fotografie
najczęściej w blasku nocnej lampki
łatwiej wtedy przyswoić nam przeszłość
nocne ćmy sprzyjają wspomnieniom
nie burząc ich i nie upiększając
łatwiej uwierzyć w płynność wszystkiego
co nie znaczy zgodzić się z tym bez zastrzeżeń

przed świtem nie zakłada się krawata
wyglądałoby to bardzo nie na miejscu
a my przecież jesteśmy tak uważający
bez zarzutu
bez zastrzeżeń
bez zobowiązań


KRÓLESTWO GUZIKÓW

Z biegiem lat przybywało ich. Babcia składowała je w blaszanym pudełku po czekoladkach Wedla, w którym grzechotały jak stadko żab w bajorku, gdy Babcia wyjmowała pudełko z szuflady kredensu i kładła na stoliczku pod oknem. Babcia siadywała zawsze pod oknem, mimo swoich lat, wzrok miała na tyle sprawny, że w świetle dziennym widziała nienajgorzej, a zresztą nie uznawała światła sztucznego. Nawet bez okularów (których także nie cierpiała) mogła przy oknie, za dnia odczytać tytuły z gazety, którą trzeba jej było codziennie przynosić, bo bardzo interesowała się polityką (nie wychodząc wszakże poza tytuły artykułów publicystycznych - co do reszty, miała własne zdanie i uparcie je broniła).
No więc siadywała Babcia pod oknem z tym pudełkiem po czekoladkach Wedla, przez chwilę mocowała się z jego otwarciem (ale nikomu nie pozwalała, by jej w tym pomógł) ,a gdy wreszcie udało się otworzyć, unosiła pudełko lekko w górę, spoglądała czy wszyscy widzą ów rytualny moment (wystarczyło, jeśli w pobliżu była tylko jedna osoba) i z pewnym rozmachem wysypywała zawartość pudełka na stolik. Czasami któryś z kolorowych guzików, zwłaszcza gdy był okrągły, wypadłszy z pudełka potoczył się dokądś, wtedy Babcia cierpliwie oczekiwała, aż ktoś go odnajdzie i odda jej – i tak się zawsze działo.
Powykręcanymi artretycznie palcami Babcia sprawnie jednak potrafiła wyłuskać z usypanego stosu konkretny guzik, po czym zaczynała z nim rozmowę:
- „Ty bursztynku, nie udawaj kogoś, kim nie jesteś. Przecież zrobili cię z tandetnej jakiejś plastikowej masy, pamiętasz te niby to bursztynowe pamiątki sprzedawane na nadbałtyckich plażach? Takie niby to bursztynowe dziadostwo chciał mi wtrynić pewien sprzedawca…” - Och, jaki on był przystojny i jak na nią patrzył…gdzie on może być teraz? Kazał dla niej grać plażowemu kowbojowi na gitarze tę piosenkę z jakiegoś filmu, śpiewał ją po angielsku o świetle fioletowym w wąwozie, o swoim koniu i strzelbie – jakoś tak… Byli na tym filmie przynajmniej cztery razy i ona zawsze płakała słysząc tę piosenkę. - „Jak ty miałeś na imię, Bursztynku? Nazywałam cię Bursztynkiem, no bo sprzedawałeś te pamiątki, ale przecież miałeś jakieś imię…jakie? Nie mogę sobie przypomnieć… Gdzie ty teraz jesteś, jeśli jeszcze jesteś…?” -
I pseudo bursztynowy guzik w kształcie nieregularnego prostokąta, z rzekomo zatopioną wewnątrz „muszką” wędruje z powrotem do pudełka. Z tamtąd brzęczą teraz struny gitary i ciepły aksamitny głos śpiewa „Purple Light in the Cannion…? A Babcia zamyśla się na chwilę.

Teraz w palcach Babci pojawia się guzik czarny, obszywany jakimś solidnym, pół-błyszczącym materiałem. Babcia przygląda mu się przez chwilę, po czym mruczy: - „Piękny miałeś ten surdut, oj piękny, a wyglądałeś w nim , jak młody lord.” – Wirują przez chwilę, Strauss porywa oboje w takt zwiewnych wspomnień, po chwili on odprowadza ją na miejsce. Gdzie jest to miejsce, trzeba mu coś powiedzieć, może podziękować za taniec? - „Byliśmy taką piękna parą młodą…A teraz odpoczywaj sobie!” - Guzik przy dźwiękach Mendelssohna wpada do pudełka. – „ I nie opuściłeś mnie na dobre i na złe..” – mruczy Babcia. - „Zresztą jeszcze sobie pogadamy.” – dodaje po chwili. – „Przyjdzie jeszcze na ciebie, na nas czas przy innym guziku, wiesz przy którym!” – Babcia puszcza oko, ale w jej wzroku nie ma figlarności.

Ach ten, ta perełka na wpół matowa, nie to nie jest od jej sukni ślubnej, to od pierwszokomunijnej sukienki jej najstarszej wnuczki. – „Wyglądałaś w tej sukience jak istna panna młoda, w dodatku ten welon…”. Babci nie bardzo się podobało wówczas takie wystrajanie małych jeszcze dziewczynek, już bardzie woli wprowadzane teraz coraz powszechniej komunijne białe alby. Ale wnuczka pomimo pretensjonalnej „ślubnej” sukni i sztucznie poskręcanych loków i tak była dla niej najpiękniejsza ze wszystkich pierwszokomunijnych panienek. Była jej ukochaną wnuczką i taką już na zawsze w jej pamięci pozostanie. I to w tej właśnie sukni, bo w niej złożono ją do trumny, gdy w kilka miesięcy po I-szej Komunii świętej okazało się, że zapadła na białaczkę i nie ma dla niej ratunku. Guzik-perełka powinien chyba zapłakać przy wrzucaniu go do pudełka, ale on śmieje się cicho i woła: „Babciu! Babciu!” Babcia już wie, że tak dzieje się zawsze, gdy guzik ten wyjmuje, a następnie odkłada do pudełka, nigdy jednak nie może się od tego powstrzymać, chociaż zawsze się przy tym wzrusza.

Teraz Babcia bierze z pudełka całą garść różnokolorowych i różnej wielkości guzików i rozsypuje je na stoliku. Stolik jest rodzinnym zabytkiem na wygiętych nóżkach a la Ludwik Któryśtam, blat ma pięknie inkrustowany w geometryczne wzory. No więc na tym blacie niczego nie wolno nigdy stawiać. Można na nim tylko wysypywać guziki. Znowu jakiś guzik, czy nawet dwa upadły na podłogę, które skwapliwie podnosi jedyny prawnuczek Babci (dryblas z małą kozią bródką i długimi włosami), który najchętniej asystuje zawsze przy tym guzikowym rytuale, a zdarza się to prawie regularnie dwa razy w roku: na wiosnę i jesienią. Prawnuk zafascynowany jest tymi opowieściami-mruczankami Babci o historii poszczególnych guzików, ale nigdy nie ośmiela się jej zapytać o jakieś szczegóły – jego dość wybujała fantazja pozwala mu je sobie dopowiedzieć. Babcia kiedyś powiedziała mu, że chyba zostanie pisarzem, bo umie spostrzegać w życiu więcej od innych i słyszy co guziki mówią do niej gdy wkłada jej z powrotem do pudełka. Dryblas czerwieni się po uszy, jakby Babcia przejrzała jego sekret: kilka miłosnych wierszy i jedno niedokończone opowiadanie.
Guziki leżą więc teraz na blacie wysypane garścią Babci; niektóre zaczynają wirować w takt walców czy kreślić przeróżne figury namiętnych tang, inne kroczą dostojnie przez aleje parków, inne jeszcze wspinają się na niezbyt strome szczyty górskie. Babcia mruczando opowiada w skrócie ich historie; czasem zabawne, czasami smutne. Zielony guziczek jest od zamszowej kurteczki, w której Babcia wspinała się ongi w towarzystwie młodych koleżanek i panów po Alpach Tyrolskich: została wtedy w tyle z ich przystojnym przewodnikiem, który najwyraźniej chciał ją pocałować, a ona nie mając na to większej ochoty, postanowiła zrobić to na przekór dwom koleżankom, które najwyraźniej o niego rywalizowały. – „ A, nie ładnie tak korzystać z okazji!” – mruczała teraz. – „Gdybyś nie był taki nachalny, noga by ci się nie obsunęła na tym występie skalnym i nie skręciłbyś jej. No i nie musielibyśmy potem sprowadzać cię do schroniska!” – zaśmiała się cicho. - Guziczek z cichym jękiem powędrował do pudełka.

Ze stosu guzików błysnął teraz guzik-zapinka. Dość duży, cały z małych brylancików, oczywiście sztucznych. Był jednym z wielu guzików-zapinek ozdabiających jej oszałamiającą kreację na balu u państwa S. Właściwie w rezydencji państwa pułkownikostwa S. Przetańczyła tam calutką noc w ramionach rotmistrza ułanów o oliwkowej cerze i rozmarzonym, wpatrzonym w nią spojrzeniu. Zakochała się w nim bez pamięci od pierwszego walca, tak jak i on w niej. I potem te wszystkie noce z nim od ślubu aż po… To byłby dziadek, a właściwie teraz już pradziadek – śmieszne! Ten młodzieniec? Jaki on był namiętny i jak czuły zarazem, jak wiedział, jak znał wszystkie jej najintymniejsze pragnienia! Jak potrafił je czule, i zarazem gwałtownie zaspokajać. Czy istnieją jeszcze tacy kochankowie…? Potem rodzi się ich największa wspólna radość – mała szarooka blond córeczka, kruszynka i największa słodycz ich życia.
Babcia zamyśla się przez dłuższą chwilę, po czym wrzuca zapinkę do pudełka, przez chwilę grzebie w nim i po chwili wyjmuje blaszany guzik wojskowy z orzełkiem. Zamiast dźwięków Straussa i delikatnych pobrzękiwań kieliszków z szampanem roznoszonych przez wyfraczonych kelnerów, słychać teraz daleki huk dział i świst przelatujących kul. Nagle wszystko milknie. Następuje długa cisza, po której słyszy swój rozdzierający jęk: to ich druga już córka przychodzi na świat, a za oknami wojna, z której on już nigdy nie powróci…Wrzuca wojskowy guzik do pudełka - czyżby nastąpił daleki wybuch?
Wyjmuje teraz guziczek z maleńkiego dziecięcego kaftaniczka. Znowu chrzciny, tym razem ciche i jakieś smutne, potem niańczenie obu dziewczynek, szkoła - mija tyle, tyle lat. Przed córkami jeszcze długie życie, a ona? Jest jeszcze młodą piękną kobietą i ją coś jeszcze w życiu czeka. Który guzik wyjąć teraz z pudełka? Wyjmuje duży brązowy guzik od palta: spaceruje po jesiennym parku z wysokim chudym mężczyzną o lekko siwiejących skroniach. Prosi ją, namawia aby wyszła za niego, będzie dobry dla niej i jej młodziutkich jeszcze córek. A Babcia ze złością wrzuca guzik do pudełka: słychać jakiś nieprzyjemny zgrzyt, gdy guzik opada na blaszane dno pudełka. Tyle zmarnowanych lat, tyle lat…Zgodziła się na jego prośbę, a on okazał się…Babcia ociera ukradkiem łzę, jest to bardziej łza złości, aniżeli smutku czy żalu nad sobą.
Przedtem jeszcze był ten niewysoki drobny brunet o szarych, dobrych oczach. On także prosił ją o rękę, ale ona była już po słowie z tamtym, który potem ją zawiódł. Brunet niepocieszony wyjechał dokądś, chyba za morze – czy życie ułożyło mu się jakoś? Nigdy się do niej nie odezwał, został po nim tylko ten mały guziczek od letniej bluzy, który miała mu przyszyć po wspólnym spacerze w lesie. Z pewnym ociąganiem Babcia wrzuca teraz guzik do pudełka, z którego rozlega się ciche westchnienie.

Mijają chwile, guziki są już na powrót w pudełku po czekoladkach Wedla. Słychać ich hurkot, gdy Babcia obraca pudełkiem – czyżby tańczyły? Te wszystkie zapomniane walce, walczyki, poleczki? Babci ręce obracają się coraz szybciej, chyba nuci coś sobie pod nosem, jej oczy uśmiechają się patrząc gdzieś przed siebie. Jest taka pogodna, łagodna jesień, zachodzące już słońce kładzie się ukośnie na inkrustowany blat stolika. Babcia opiera głowę na rękach obejmujących pudełko leżące na stoliku.

Z wierszy chińskich

Z TOBĄ W PEKINIE

Bramą Niebiańskiego Spokoju
jakże podniecającego
wejdziemy do Zakazanego Miasta
pełnego purpurowych rozkoszy
którymi będziemy się sycić
w Pawilonie Pełnej Harmonii

W Świątyni Niebios
pomodlimy się do uśmiechniętego Buddy
o Dobry Urodzaj pieszczot
Nie bój się przejść Drogą Duchów
to dobre duchy
zaprowadzą nas
do Pawilonu Firmamentu
gdzie nad nami
i w nas
będzie tylko Niebo
………………………………………..

W OGRODACH SOU-CZOU

Ustawię cię
na mostku Małej Latającej Tęczy
by się przekonać
czy sfruniesz powiewając wachlarzem
do Sali Trzydziestu Sześciu Par
Mandarynowych Kaczek
wabiących Odległą Wonią nieznanego
Nie daj się zwabić
ja czekam – Pokorny Zarządca
tutaj
w altance
której sami wymyślimy imię



Z WIERSZY DLA CH.

* * *

Świt ze zmierzchem się spotyka
Między nimi biała chusta
W środku nocy w żar południa
Pustka

Jesień spotka wiosny zieleń
Gdzieś pośrodku chłodnej zimy
A nas nie ma tylko o nas
Śnimy

Sen nietrwały sen ulotny
Smutne nasze przebudzenie
Tylko zamiast serca bicia
Drżenie

Z tego drżenia z zimnej pustki
Czy rozbłyśnie płomień
Z mych o tobie z twoich marzeń
O mnie



PRZYJDŹ

Przyjdź
w spłoszeniu westchnień
w roztętnieniu skroni
w ucieczce słów

Przyjdź
w łagodności bioder
w nieśmiałości dłoni
w radości ust

Przyjdź
w skrytości powiek
w lęku pragnień
w odkrywaniu świata

Przyjdź…


MOJE DŁONIE

Moje dłonie
wiesz moje dłonie
oszalały
i teraz uciekają
na oślep
na złamanie palców
Błądzą we mgle
włosów twoich
Spotykają się w nich
znowu rozchodzą
Jedna dłoń ślizga się
po twoim ramieniu
zdumiona
jakby nie znała
jego gładkości
Dłoń druga
zatacza pijane kręgi
po biodra twego sklepieniu
osuwa się
w dolinę twoich ud
Oszalały te moje dłonie
czyż nie wiedzą
że już wcześniej
wyznaczyły sobie spotkanie
na bliźniaczych szczytach
piersi twoich
Teraz zdumione
tym odkryciem
zastygają w zachwyceniu
Nie na długo
Jedna dłoń zaczyna
skradać się niecierpliwie
coraz niecierpliwiej
(to udziela się i tej drugiej)
w górę
palcami sprawdzając
delikatność konchy
twoich uszu
Przytrzymuje
(przytrzymują już obie)
twoją głowę
aby gorącość rozchylonych warg
przybliżyć moim wargom

Moje dłonie oszalały
znowu szukają się
w labiryncie twoich włosów
spotykają się na karku
szyi
by zaraz rozpocząć
swe szalone tany
na plecach twoich
jak na rozgrzanej plaży

Moje dłonie oszalały
nie mogę ich dogonić
moimi pocałunkami

DOBRANOC

Twój spokojny oddech
loku odgarniecie z czoła
przez sen
Ciepło twoich skroni
poduszka zwinięta w kłębek
odrzucona kołdra
rozchylone usta
Obrazy-majaki
czyjś niesłyszalny głos
Westchnienie
jak cichy świergot ptaka
w ciepłym gnieździe snu
może szloch
Zabłąkany uśmiech
nie rozbudzony
ręka która chce przygarnąć kogoś
mnie
Twój sen
księżycowo gwiezdny –
ja

Pamiętasz jeszcze
życzyłem ci
dobrej nocy


B A R B I Z O N, listopad

„Zmienić adres, to jest zmienić przeznaczenie „ (Singer)

A wszystko to zajęło mój umysł, moją pamięć któregoś listopadowego dnia w miasteczku Barbizon, znanym historykom sztuki, gdzieś pomiędzy Melun, a Fontainebleau, mniej więc godzinę drogi od Paryża.
............................................................................................................................


Wiem, że pamiętałabyś nasz paryski pokoik, nasze siódme niebo. Śpiewałaś czasami swoim niskim głosem tę piosenkę-pytanie „Et si tu n’existais pas”. Śpiewałaś to do mnie gdy było ci smutno, nie wiedziałem dlaczego. A ja nie bez złości: przecież jestem, jestem.
„Jak długo jeszcze, no jak długo?” - To twoje oczy, tak myślę dzisiaj, mówiły za ciebie (nie widziałem tego, nie widziałem).
W tej kafejce na rogu rue de Chabrol i St.Lazare stara właścicielka częstowała nas Bachem przyprawionym Mozartem, polanym Vivaldim, do popicia był Bizet. Stary magnetofon ledwie zipiał gdy Maria Callas raczyła nas znowu swoją „Habanerą”. Na ścianach reprodukcje podmalowane much puentylizmem: Renoiry, Monety, zboża w Arles. A pomiędzy nimi straszyła ślubna fotografia rodziców Rilkego. Wtedy myślałem: to musi być chyba tylko reprodukcja, skąd ta baba mogłaby mieć oryginał zdjęcia, które było zrobione dobre sto lat temu? Czy wiesz? Postanowiłem zbadać bliżej sprawę i się okazało, że to był oryginał!
Jakie to dzisiaj ma dla nas znaczenie? Tylko w mojej pamięci gdzieś się zawieruszyło, gdy czasem czytam listy tych dwojga: Rainera i Lou.

Zanurzając się w tobie jak - jakiego można użyć porównania: jak w ocean? - chciałem już na zawsze (jak kłamliwe słowo),już na zawsze
(dziś wiem dobrze, że „zawsze” jest już znacznie bliżej),po prostu pozostać, jakby czas nie płynął. Czyż ocean płynie?

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Na ogromnym peronie stacji metra Chatelet przyklęknął na posadzce chłopiec z zapałkami. Nie dziewczynka i nie w mroźną andersenowską noc lecz w kłębiącym się zapachu potu setek podróżnych. Kaleka z jedną ręką układający na posadzce, którą niecierpliwie śpieszące się buty muszą w tym miejscu omijać, dziwaczne ni to kwiaty ni geometryczne wzory. Jego zapadnięte smutne oczy nie oczekują jałmużny. Chłopiec jest, spięty ponury. Z cichą zawziętością układa zapałki, poprawia gdy jakiś nieuważny but rozsypie fragment układanki, milczy. Ale nie czeka na jałmużnę, którą ktoś z rzadka zabrzęczy w misce stojącej jak wyrzut na obrzeżach wzoru. Tylko jego oczy stają się wówczas jeszcze bardziej smutne.
Opowiedziałem ci o tym wieczorem - zapłakałaś.
.................................................................................................................


Uczucia, nasze uczucia… Dzisiaj słyszę je, tak właśnie: słyszę,
one brzmią we mnie jak Romans z Dwudziestego koncertu Mozarta.
Czyż w nich nie byliśmy jak Heloiza i Abelard albo może nawet Verlaine i Rimbaud?
Paryż był w te noce naszą wyspą, bezludną wyspą - miasto ośmiu milionów. Z głośnika płynącym mruczeniem kontrabasów i wiolonczeli zasypialiśmy nad ranem. Finał rozbrzmiewał pianissimem naszej krwi.

A teraz miasto moje bez ciebie. Planty tak pożółkłe bez ciebie i Floriańska za ciasna i Rynek za gwarny i Zaułek Niewiernego Tomasza za mroczny, bez ciebie.
Nie umiałem słowami namalować ci tego miasta nigdy nie objętego wierszem.
Czy więc potrafię opowiedzieć o tobie…?



-----------------------------------------------------------------------------------

W Barbizon na Grande Rue nie ma teraz tłumu turystów, nie ma malarzy przy sztalugach, jest sennie i blado-słonecznie, cicho. Jest listopad. Tylko kafejki wabią dziewiętnastowiecznie.

Zimą paryską, tak deszczowo mglistą, suszyłem ustami twój mokry policzek w rozświetlonym scenami ekranowych rozstań ciepłym kinie.
Potem w domu stawałaś się smutna i znowu nuciłaś Joe Dassin’a.

I te nasze wypady wrześniowo-wrzosowe do głazów pęczniejących w Lesie Fontainebleau - chowałaś się w ich szczelinach. a ja drżałem nie mogąc cię odnaleźć. Potem pośród tych kamiennych stworów smakowaliśmy nasze śniadanie na trawie. A w drodze powrotnej zawsze Barbizon.

O to wszystko chciałbym cię zapytać czy pamiętasz, ale ciebie nie ma,
a ja - czy wciąż jestem?

…………………………………………………………………….

Moje miasto, gdzie złoty hejnał z koronowanej wieży każe turystom zadzierać głowy. Miasto ze snów, miasto z powrotów, miasto tak wielu niemożności, z których rodzą się arcydzieła. Każdy z zegarów na kościelnych wieżach budzi mnie nocami o innej godzinie. Noce są długie, a sen nazbyt krótki, sen bez ciebie. I nie ma już tej mojej bezsenności z tobą. Czas drzemie wyczekując pierwszych westchnień świtu. Poprzez nieśmiałe ptasie zawołania przenika urwana melodia trębacza, otwieram okno na oścież - poranny chłód spływa po zaspanych policzkach, słońce przegrywa bitwę z ołowianym niebem, kwietniowy deszcz staccato gra na parapecie.
Nadrzecznymi wałami, które tutaj zwiemy bulwarami chodzę pod rękę z wiatrem od rzeki.
Tam na bulwarach kolorowieją nasze ulubione kafejki, jak ta na Bulwarze Sebastopol - dlaczego już dzisiaj nie pamiętam jej nazwy?
Z oddali akordeon niósł paryski walczyk „J’ai deux amours…”
Wieczorem na pobliskiej Saint Denis, zwodniczej ulicy, przechadzają się perły wśród śmiecia, więc pocałunkami zakrywałem ci oczy.

Tu wieczorem bulwary zaśmiecają pijacy, a w dni pogodne staruszkowie walczą z szachownicą.
Z pod Floriańskiej Bramy bachowska toccata udaje organy na akordeonie „mojego” Rosjanina. Dzisiaj gra tylko dla mnie Albinioniego przesmutne Adagio - czyżby wiedział…?
………………………………………………………………………….

………………………………………………………………………….
Z głową pełną paryskiej bohemy opuszczałem moje miasto, podstarzały student z walizką upchaną książkami.
A tu Quai d’Orsay goszczące tamtych Odrzuconych, Luwr klasycznie dostojny, skostniały w patosie, dawny Montparnasse, po którym przemyka zawiany cień Modiglianiego, a gdzieś pomiędzy nimi błękitny Picasso. Nawet Montmartre dzisiejszy z pacykarzami ze wszystkich stron świata, wszyscy byli w moich planach.
Od nazwisk tych największych roiło się w głowie ,wszyscy tacy znajomi - może kiedyś zaproszą by z nimi pozostać…Lecz się adres odmienił, nasz pokój w oficynie niepięknej kamieniczki i te wszystkie dni, noce bezsenności z tobą. Moje miasto tak już dalekie.
Sale wykładowe, to były galerie, czarodziejskie spotkania z Chagallem i z tobą po raz pierwszy przy Celnika „Śpiącej Cygance”, co przyleciała tu z Nowego Jorku. Byłaś jak mała dziewczynka, którą lew przestraszył liżąc czarne włosy tej śpiącej Cyganki. Poczułem jakieś tkliwe rozbawienie.
Potem już razem odwiedziny Aix, gdzie wokół domu starego Cezanne’a, tego z fotografii, taki smutek zieleni w zarosłym ogrodzie.
………………………………………………………………………...

Znowu moje miasto. Idę na wzgórze nad rzeką, a droga się dłuży i tak ciąży ten niewielki pojemnik z metalu, choć w nim tylko garść ziemi zmieszanej z popiołem; tyle ile dłonią zagarnąć się dało z jardin des souvenirs. Teraz jeszcze odnaleźć trzeba małą niszę w murze. Już jest - stawiam w niej metalowy puchar, przy nim kwiat przywiędły, odchodzę.
Nie będzie napisu, choć myślałem o takim: Pour Avril de la part de Novembre. To dobre porównanie naszych kalendarzy.
Ale nie będzie napisu.
Ja jeszcze powrócę pod mój stary adres, a ty pozostaniesz jednak w moim mieście.

W Barbizon jest znowu listopad, pożółkłe słońce nie chce ogrzać
mojej samotności. Gdy mijam kolejną wabiącą kafejkę, kroki moje szeleszczą po liściach, jakby zawstydzone spotkaniem z duchami Barbizończyków. Mijając mnie uchylają ronda swych słomkowych kapeluszy i każdy z nich kiwa do mnie pędzlem. Gdzieś w tle jesienne zamglenie przybiera twą postać.
Jest sennie, jak na grawiurach dziewiętnastowiecznych smętniejących spoza zakurzonych witryn.

Czas wracać pod adres skąd nie ma powrotów.

……………………………………………………………………….

Et mes chers souvenirs sont plus lourds que de rocs
(Charles Baudelaire)


KAPITAN NA WIELKIM LŚNIĄCYM ŻAGLOWCU

Stał na swoim mostku przez binokular wypatrując nie odkrytych lądów - czyżby zapomniał o Kolumbie i całej tej bandzie portugalsko-hiszpańsko-brytyjskich awanturników, dawno przed nim opływających te morza? Właśnie zamajaczyła na widnokręgu wyspa jakaś, a może tylko chmura.
Kapitan wydał rozkaz do zmiany kursu, więc dziób okrętu pruł teraz w tamtą stronę, nie zważając, że może się rozbić o przybrzeżne rafy. Załoga znów patrzy na niego jak na wariata, który już nieraz naraził ich na kłopoty. On nieporuszony wpatruje się przed siebie.
Tymczasem zupełnie niespodziewanie nadciągnął szkwał, rozpętała się ulewa, którą przecinały oślepiające błyskawice, wezbrały fale i okręt niebezpiecznie przechylił się na burtę zanim zdążono ściągnąć żagle. W tym przechyle nadal pruł wzburzone już morze, ale majak na widnokręgu nie przybliżał się do nich – jak gdyby zastygł w miejscu. Majtkowie uwijają się na rejach mocując się z mokrymi skrzydłami żagli. Gwałtowne porywy wichury strąciły już kilku w kipiel morską. Kapitan stoi nadal na mostku, jakby niczego nie zauważył, tylko rękami uchwycił się mocniej jego poręczy.
Szkwał jak niespodziewanie uderzył, tak teraz nagle ustał i wyjrzało słońce. Okręt odzyskał swoją równowagę i lśnił teraz mokry w promieniach słonecznych. Miało się ku zachodowi.
Marynarze patrzyli w zdumieniu na swego kapitana: stał nadal na mostku w swoim białym uniformie, przy oczach miał binokular, jak gdyby nic się nie stało i ręką wskazywał przed siebie. Spojrzeli w tamtym kierunku: na horyzoncie widzieli tylko czerwono-złotą kulę chowającego się w morzu słońca.

Kapitan był przystojnym brunetem, niewiele po czterdziestce, o czarnych, pałających oczach i krótkiej, lekko szpakowatej brodzie okalającej mu szczękę. Nosił się zawsze schludnie i dystyngowanie, najchętniej przywdziewał, bez specjalnej okazji, swój galowy biały uniform z pirogiem przyozdobionym czarnym pióropuszem, u boku przypasana szpada. Dłonie miał wysmukłe, delikatne, niczym dłonie kobiety – jakby go to trochę krępowało, ukrywał je zawsze w rękawiczkach Nie był zbyt wysoko ceniony wśród kapitanów innych żaglowców, którzy widzieli w nim lekkomyślnego dowódcę, nie dbającego o bezpieczeństwo swojej załogi, aczkolwiek cenili jego umiejętności żeglarskie. Przez załogi, którymi dowodził nie był lubiany; wyczuwano w nim chłodny dystans, niemal pogardę do marynarzy. A jednak było w nim coś wzbudzającego respekt, bez czego nie mógłby przecież dowodzić żadnym statkiem.
Pływał już od bardzo wielu lat, zarówno po morzach Dalekiego Wschodu, jak i na Karaibach czy Południowym Pacyfiku. Każdy ze swych rejsów zdawał się uważać za ten najważniejszy, w którym przydarzy się coś, co uwieczni jego imię na zawsze. Znał z detalami historię wszystkich odkryć geograficznych począwszy od Starożytności, aż po czasy mu współczesne. Mógł bez końca recytować szczegóły każdej z odkrywczych wypraw, ba! nawet znał doskonale życiorysy takich podróżników, jak Vasco da Gama czy Cook, nie mówiąc już o Kolumbie. W swojej kajucie kapitańskiej miał pełne półki ich książek lub książek o nich.
W mieście, z którego pochodził pozostawił kobietę; piękną jasnowłosą, wysmukłą, zielonooką. Znali się od kilku lat, powracał do niej zawsze po każdym rejsie, czy trwał on tylko kilka czy kilkanaście miesięcy. Kobieta nie zmieniała się ani fizycznie, ani w stosunku do niego: zawsze piękna i czuła, zawsze wierna i czekająca. Była wdową, która przybyła do tego miasta wkrótce po nagłej śmierci swego męża, który zginął w niejasnych okolicznościach gdzieś w innym kraju. Nabyła tu skromną rezydencję i prowadziła cichy, pozbawiony towarzystwa żywot. Gdy kapitan powracał z swych dalekich podróży zawsze czekał go kojący wypoczynek w jej ramionach. Była cudowną kochanką, namiętną i czułą, pełną oddania w chwilach największych uniesień. Początkowo nie angażował się mocniej w ten związek, z czasem jednak coraz bardziej podczas swoich rejsów tęsknił do tej kobiety. Po kilku latach takiego związku czuł, że bez niej jego życie nie miałoby sensu, nawet gdyby udało mu się odkryć jakieś nieznane nowe lądy. Kobieta z jednakową mocą okazywała mu swoje przywiązanie i to ona pierwsza wyznała mu kiedyś miłość. On jednak nie umiał się zdobyć na odwzajemnienie jej tego wyznania; coś go przed tym powstrzymywało, może jego nawykła do wolności marynarska dusza?
Mijały lata, a ich związek trwał, pomimo iż często pozostawali na długo z dala od siebie. Kiedyś wszakże ta rozłąka trwała nazbyt długo; kapitan pływał nieprzerwanie po morzach i oceanach przez kilka lat. Tęsknił do niej coraz mocniej, śnił o niej po nocach, stawał się dla załogi coraz bardziej niesprawiedliwy, a dla swoich oficerów wręcz opryskliwy. Ale nie potrafił się zmusić do napisania do niej listu, aby go nadać w którymś z portów – podświadomie bał się, że pisząc list (nie bardzo nawet wiedział jak się to robi, nigdy nie pisywał do swoich kochanek), jego tęsknota za nią stanie się nie do wytrzymania. A tyle miał jeszcze drogi przed sobą… Pierwszym objawem jego obecnego nastroju było zlekceważenie śmiertelnego wypadku na jego żaglowcu, jakiemu uległ jeden z marynarzy, któremu urwana z rei lina przecięła aortę szyjną. Innym znów razem wysłał dziurawą szalupę na jakąś mijaną wyspę, na której zresztą roiło się od ludożerców, o czym wiedział z opowieści swojego pierwszego oficera. I tym razem nie obyło się bez ofiar, bo szalupa zatonęła, a dwu z marynarzy dostało się w szczęki żerującego w tym miejscu stada rekinów. Marynarze szemrali wieszcząc, że kapitana spotka kiedyś kara od Ducha Głębin Morskich, w którego moc święcie wierzyli.
Gdy po kilku latach kapitan powrócił wreszcie ze swego najdłuższego rejsu, nie zastał już swojej kochanki. Ludzie w mieście powiedzieli mu, że wkrótce po jego wypłynięciu w ów najdłuższy rejs kobieta zniknęła. Jedni twierdzili, że chyba umarła, inni, że nagle dokądś wyjechała. Nie mógł w to uwierzyć: to niemożliwe, żeby umarła, była wciąż jeszcze taka młoda! A dlaczego miałaby nagle opuścić swój dom, nie pozostawiając dla niego żadnej wiadomości? Chodził zrozpaczony po mieście wypytując o nią ludzi, ale nikt nie umiał mu nic konkretnego powiedzieć.

Mijało właśnie pięć lat od czasu, gdy kapitan opuścił miasto po bezowocnych poszukiwaniach jakiegokolwiek śladu po ukochanej kobiecie. Podczas wszystkich następnych rejsów gnany jakąś obsesją szukał w każdym z portowych miast, dokąd zawijał jego żaglowiec, jakiegoś znaku, który pozwoliłby mu zrozumieć to, co się stało. Kiedyś w jednym z takich miast na krótką chwilę mignęła mu na ulicy postać kobieca poruszająca się szybkim krokiem; jej sylwetka, część profilu widoczna spod okrywającego jej głowę szala, wszystko było nią. Pobiegł za nią, ale ona zniknęła w jakimś zaułku. Gotów byłby przysiąc, że kobieta zauważyła go i dlatego przyśpieszyła kroku i nagle zniknęła mu z oczu. Gryzł się tym przez długi czas, tym bardziej, że następnego dnia musiał wypłynąć w morze w bardzo długi rejs i stracił nadzieję na wyjaśnienie tego zdarzenia.
Teraz stał znowu na mostku kapitańskim patrząc niewidzącymi oczami na morze unoszące jego wspaniały, lśniący żaglowiec. Było już po burzy, załoga w ponurych nastrojach krzątała się po pokładzie śląc mu od czasu do czasu nienawistne spojrzenia – nie mogli mu darować śmierci swoich trzech kolegów, którzy spadli z rei i tego, że kapitan zdawał się w ogóle nie przejmować tym faktem. Zmierzchało się, a statek płynął tym samym kursem ku wciąż odległemu cieniowi ni to wyspy, ni to obłoku. Widoczność stawała się coraz gorsza, więc tym bardziej rosło niebezpieczeństwo rozbicia się o rafy lub osiadnięcie na mieliźnie, pomimo iż penetrująca dno morskie sonda wciąż wykazywała w tym miejscu znaczną głębię. Kapitan zszedł do swojej kajuty, usiadł przy biurku i zaczął przeglądać rozłożone na nim mapy. W pewnym momencie kadłub statku zatrząsł się jakby od jakiegoś silnego uderzenia, a po chwili wstrząsy ponowiły się jeszcze kilkakrotnie i cały statek przechylił się lekko na prawy bok. Do kajuty wpadł pierwszy oficer meldując, że statek osiadł na mieliźnie. Kapitan wybiegł na pokład i pierwszą rzeczą, którą zobaczył był zarys jakiegoś lądu w odległości niecałej mili od statku.
Przez noc nie opuszczali statku, pomimo że kadłub zaczął przeciekać i załoga szemrała już, że kapitan chce ich żywcem zatopić. Dopiero o świcie, gdy nastąpił odpływ i przechylony statek jeszcze bardziej wystawał ponad powierzchnię wody, a jego dno nabierało coraz więcej wody spuszczono szalupy i dopłynięto do brzegu nieznanego lądu czy też wyspy. Ani kapitan, ani nikt z załogi nie mógł wówczas przypuszczać, że jest to wyspa bezludna, nieoznaczona na mapach, na której przyjdzie im spędzić siedem długich lat w surowych warunkach, choć na szczęście w sprzyjającym klimacie. Statku bowiem, pomimo wielkich wysiłków nie udało im się ściągnąć z mielizny ani naprawić bo, jak się okazało jego kadłub został znacznie uszkodzony podczas uderzenia w skalistą mieliznę czy raczej podwodną rafę, i po kilku dniach zaczął się rozpadać, a fale odpływu uniosły w głąb morza jego resztki. Zdążyli tylko przenieść ze statku na ląd większość swoich rzeczy, jak ubrania, broń i amunicję i innego wyposażenia niezbędnego do przeżycia w nowych warunkach.
Gdy wreszcie jakiś przepływający w pobliżu statek, który zresztą zgubił drogę i dlatego znalazł się w tym rejonie, ocalił ich, byli już niemłodymi,wyniszczonymi prymitywnym bytowaniem mężczyznami o mocno posiwiałych skroniach i brodach.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Christine dnia Pią 22:12, 11 Lut 2011, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.amarylis.fora.pl Strona Główna -> BOJAN Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
Appalachia Theme © 2002 Droshi's Island